Zimnowojenna retoryka na wyrost ? zagrożenie jednak istnieje
Zarówno w Moskwie, jak i w Waszyngtonie, słychać głosy, że konflikt w Syrii jest znakiem największego napięcia między tymi dwoma mocarstwami od czasów kryzysu kubańskiego w październiku 1962 r. Nie wydaje się to jednak ani trochę bliskie prawdy.
Kryzys na Kubie wybuchł po tym, jak administracja Johna Kennedy?ego odkryła, że Rosja rozmieszcza tam pociski termojądrowe pośredniego zasięgu.
Po części miało to na celu zniechęcić USA do kolejnych prób obalenia reżimu Fidela Castro, takich jak udaremniona inwazja w Zatoce Świń z kwietnia 1961 r. Po części zaś ? zmniejszyć nieco ogromną przewagę, jaką Stany osiągnęły dzięki rakietom atomowym dalekiego zasięgu.
Stawka w grze o tę położoną 330 mil od Miami wyspę, pozostającą do czasu rewolucji z 1958 r. w stanie półkolonialnego uzależnienia od USA, była naprawdę wysoka. Dzisiaj wiemy już, że taktyczną bronią jądrową Rosja wypełniła Kubę po brzegi.
Gdyby więc Pentagon dopiął swego i dokonał inwazji, wyspa ? a zapewne i cała planeta ? wkrótce stałaby się radioaktywna.
Na szczęście Kennedy ponad głowami swoich generałów zawarł porozumienie z rządzącym ZSRR Nikitą Chruszczowem. Pociski zostały usunięte, a w zamian za to Stany miały zlikwidować własne arsenały zlokalizowane w Turcji nieopodal rosyjskiej granicy oraz zapewnić, że nigdy nie wkroczą na Kubę.
W przeciwieństwie do tamtej sytuacji, dzisiejsza Syria stanowi symbol rezygnacji USA ? po doświadczeniach z Iraku ? z grania pierwszoplanowej roli militarnej na Bliskim Wschodzie. Barack Obama odmówił podjęcia w tym kraju interwencji ? wolał zwalczać dżihadystów za pomocą dronów. Prawdziwe zagrożenie widział bowiem w Chinach. Dopiero powstanie ISIS sprawiło, że choć niechętnie, zgodził się na wysłanie niewielkiej liczby żołnierzy do Syrii i Iraku oraz pozostawienie ich w Afganistanie.
Donald Trump właściwie nie wprowadził do tej polityki żadnych zmian. Kilka tygodni temu oświadczył, że amerykańskie oddziały zostaną wycofane z Syrii ?w najbliższym czasie?.
Jak pisze ?Washington Post?, ?Trump, jak przed nim Obama, najwyraźniej uznał, że Stany Zjednoczone nie mają znaczących interesów w Syrii ani możliwości zatrzymania długotrwałej wojny domowej?. Obecny prezydent USA wciąż jednak stanowi zagrożenie, i to z dwóch powodów.
Pierwszym jest jego impulsywność. Dobrym przykładem może tu być kwestia Partnerstwa Transpacyficznego, umowy pieczołowicie wypracowanej przez Obamę w celu wyizolowania Chin. Jedną z pierwszych decyzji Trumpa było wycofanie się z niej. Teraz jednak prezydent zmienia zdanie. Z kolei w swoich tweetach na temat Syrii wspominał o możliwości konfrontacji z Rosją, choć wciąż podejmuje wysiłki, żeby poprawić relacje z Putinem.
Po drugie zaś, Trump jest w znacznie bliższych od poprzednika układach zarówno z izraelskim premierem Beniaminem Netanjahu, jak i z monarchią w Arabii Saudyjskiej. Oba kraje chętnie wciągnęłyby Amerykę w wojnę ze swoim głównym rywalem, reżimem Islamskiej Republiki Iranu.
Obok Rosji Putina, Iran jest głównym sponsorem syryjskiego dyktatora Baszara al-Asada. Tutaj jednak trafiamy na zasadniczą różnicę w porównaniu do kwestii kubańskiej. Wtedy Pentagon zdominowany był przez ?jastrzębie?, tym razem sekretarz obrony James Mattis gorąco zabiega o załagodzenie kryzysu.
Amerykańskie rakiety zostały więc skierowane w stronę asadowskiej infrastruktury broni chemicznej, dołożono jednak starań, by rosyjskie siły rozsiane na terenie Syrii przypadkiem nie ucierpiały. Sama obecność na syryjskiej ziemi wojsk z tylu państw ? Iranu, Turcji, także Izraela ? stanowi dowód stosunkowo niewielkiego zainteresowania Waszyngtona tym obszarem. Zwiększa jednak ryzyko, że lokalny konflikt przerodzi się w wojnę na znacznie szerszą skalę.
Dochodzi też kwestia retoryki. Rosja jest solą w oku Stanów Zjednoczonych, nie stanowi jednak dla nich konkurencji o znaczeniu światowym, jak niegdyś Związek Radziecki. Mimo to, znacząca część zachodniego establiszmentu jest skłonna określać usilne testowanie przez Putina słabości Zachodu jako ?nową zimną wojnę?.
Wyjątkowo groteskowego przykładu dostarczyła w kwietniu Karen Pierce, brytyjska ambasador przy ONZ. Stwierdziła ona, że ?Marks musi się przewracać w grobie, widząc, co kraj zbudowany w dużej mierze na jego naukach, robi w imię poparcia dla syryjskiego reżimu?.
Ten filar Foreign Office [brytyjskiego MSZ] najwyraźniej nie wie, że Rosja powstała setki lat przed rewolucją 1917 roku, a Putin wzoruje się na prawosławnym autorytaryzmie carów, a nie na Marksie czy Leninie.
Tego typu zimnowojenna histeria zatacza jednak coraz szersze kręgi. Jeśli Trump zechce ją wykorzystać do swoich własnych celów, sprawy mogą przybrać naprawdę nieprzyjemny obrót.
Alex Callinicos
Tłumaczył Grzegorz Maziarski
Category: Gazeta - maj 2018