Drony nad Polską i pęd ku wojnie

Dronów, które przekroczyły granicę Polski w nocy z 9 na 10 września było prawdopodobnie 21. Jeśli wierzyć doniesieniom medialnym, zestrzelono 4 z nich. Drony najpewniej były rosyjskie, chociaż rosyjscy decydenci twierdzili, że nie ma na to żadnych dowodów.
W trwającej wojnie informacyjno-propagandowej trudno wierzyć w cokolwiek i komukolwiek. Na pewno drony nadleciały ze wschodu, gdyż o ich nadlatywaniu poinformowała zawczasu strona białoruska. Potwierdził to Szef Sztabu Generalnego WP gen. Wiesław Kukuła. Jednak rosyjski kierunek potwierdziły przede wszystkim dalekie od klasycznej pewności siebie miny przedstawicieli najwyższych kręgów władzy – i ich tymczasowe pojednanie.
„Bezpieczeństwo naszej Ojczyzny jest najwyższym priorytetem i wymaga ścisłego współdziałania” — napisał na platformie X prezydent Karol Nawrocki. Premier Donald Tusk ogłosił: „Chcę podkreślić z całą mocą, że współpraca pomiędzy instytucjami jest wzorowa. Jestem w stałym kontakcie (…) także z panem Prezydentem, za chwilę będę rozmawiał też z marszałkiem Sejmu. Jest rzeczą bardzo ważną, aby w chwilach takiej próby wszystkie instytucje działały jak jedna pięść. I muszę państwa zapewnić tutaj z pełnym przekonaniem, że wszystkie te instytucje zdają swój egzamin”.
Jedna rzecz to prężenie muskułów na granicy z Białorusią i opowiadanie o obronie „niepodległości całego zachodniego świata”, jak to ostatnio pod liniami muru zasieków w podlaskich Krynkach czynił Tusk w towarzystwie szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen. Inna – prawdziwe rosyjskie drony nad Polską.
Dezinformacja niejedno ma imię
„Jedna pięść” nie przetrwała zbyt długo, gdy okazało się, że strzelanie z polskiego samolotu F-16 do jednego z dronów prawdopodobnie spowodowało zniszczenie dachu domu w Wyrykach, na Lubelszczyźnie. Dowiedzieliśmy się o tym niemal po tygodniu od zdarzenia za sprawą artykułu w Rzeczpospolitej. Wystrzelona z F-16 rakieta, jak donoszono w artykule, miała mieć „dysfunkcję układu naprowadzania”. Tymczasem zdjęcie uszkodzonego domu w Wyrykach, jako przykład skutku uderzenia rosyjskiego drona, 12 września pokazywał milionom widzów wiceszef Ministerstwa Spraw Zagranicznych Marcin Bosacki na nadzwyczajnym posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa ONZ.
Sprawa domu w Wyrykach była poważną wpadką propagandową. Wyszła na jaw po tygodniu nieustannego pouczania o skutkach rosyjskiej dezinformacji i konieczności zawierzenia sprawdzonym źródłom. Już 10 września Ministerstwo Cyfryzacji ostrzegało na rządowych stronach, że „każdy powinien zachować szczególną ostrożność w związku z informacjami pojawiającymi się w przestrzeni publicznej – szczególnie w mediach społecznościowych”. Uspokajając jednak, że „polskie służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo na bieżąco przekazują sprawdzone i potwierdzone informacje do opinii publicznej”. Okazało się jednak, że nie do końca sprawdzone i potwierdzone. Co więcej, jeśli rakieta miała być uszkodzona, nie stawiało to w dobrym świetle jakości sztandarowych zakupów dla polskiego wojska.
Obóz pisowsko-prezydencki nie chciał, by ta wpadka także go obarczyła, więc prezydenckie Biuro Bezpieczeństwa Narodowego zażądało wyjaśnień. Obóz rządowy uznał, że wszelkie wyjaśnienia miały miejsce na bieżąco, a tak w ogóle to i tak za wszelkie straty odpowiada Rosja. Tusk dodał jeszcze we wpisie na X: „Łapy precz od polskich żołnierzy”. Narodowa jedność zakończyła się, gdy tylko pierwszy strach minął.
Gry wojenne
Cała sprawa, mimo elementów komedii, ma całkiem poważny wymiar. We wrześniu po obu stronach granicy mieliśmy do czynienia z wielotysięcznymi ćwiczeniami wojskowymi. W Polsce wiele słyszeliśmy o rosyjsko-białoruskich manewrach „Zapad”. Po tej stronie mieliśmy prawdopodobnie większe natowskie manewry o nazwie „Żelazny obrońca” z udziałem 30 tys. żołnierzy. No, i nie da się nie zauważyć gigantycznych wydatków militarnych Polski, które w przyszłym roku mają przekraczać 200 miliardów złotych, stanowiąc ok. 22% całości wydatków z budżetu państwa.
Te gry wojenne mają miejsce na tle trwającej wojny w Ukrainie, w którą Polska jest bardzo zaangażowana, stanowiąc główny hub transportowy broni dostarczanej przez zachodnie mocarstwa. Cała sprawa potwierdza zresztą, że wojny tej nie da się analizować tylko w ramach Rosji i Ukrainy, bez kształtującego ją kontekstu imperialistycznej rywalizacji o wpływy z udziałem Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników z NATO i Unii Europejskiej.
Na dziś nie wiemy, czy wysłanie dronów nad Polskę było działaniem celowym (jak twierdzą władze polskie), czy skutkiem ubocznym dronowego ataku Rosji na terytorium Ukrainy. Feralnej nocy miał tam miejsce zmasowany atak dronów i niewykluczone, że niewielka część z nich z powodu działania radioelektronicznej obrony antydronowej znalazła się nad terytorium Polski. Jednak nawet przyjmując tę drugą wersję, możliwość takiego skutku ubocznego musiała zostać wkalkulowana przez atakujących. Inne przypadki naruszania przestrzeni powietrznej państw natowskich, czy niski przelot 19 września nad znajdującą się na Bałtyku platformą Petrobaltic należącą do Orlenu wskazują, że może to stanowić element szerszej taktyki ze strony Rosji w jej konflikcie z NATO. Taktyki opartej na stopniowym testowaniu i próbie przesuwania granic reakcji przeciwnika.
Taktyka salami
Taka „taktyka salami” – małych kroków stopniowo przesuwających granicę tego, co w grze mocarstw uznawano za dopuszczalne – przez lata była cechą działań w Europie Wschodniej obozu zachodniego pod kierunkiem Waszyngtonu. W zderzeniu walczących o wpływy imperializmów granica tego obozu przesuwała się coraz bardziej na wschód. Ukraina stała się główną ofiarą tego zderzenia, szczególnie w momencie, gdy Rosja zdecydowała się na pełnoskalową inwazję w 2022 r. w obronie własnej imperialistycznej potęgi.
„Taktyka salami” wciąż jednak była realizowana – tym razem w postaci narastającego wsparcia militarnego i coraz większego zaangażowania w wojnę w Ukrainie ze strony zachodnich mocarstw. USA za prezydentury Bidena, które pociągnęły za sobą mocarstwa europejskie (i ich ambitnych aspirantów, w stylu Polski), chciały wygrać wojnę z Rosją, ale bez bezpośredniego starcia grożącego wojną światową. Po stronie zachodniej krwią płacili za to Ukraińcy.
Gdy wojna utknęła w martwym punkcie, trzeba była coraz bardziej przesuwać granicę wsparcia. Za każdym razem, gdy wysyłano nowy, bardziej śmiercionośny i dalekosiężny rodzaj broni, testowano jaka będzie odpowiedź Rosji. Gdy kończyło się na buńczucznych pohukiwaniach, nowo przesunięta granica stawała się nową normą. Dodajmy, że polscy rządzący zawsze przyjmowali to z zadowoleniem, wskazując tylko, że „wolny świat” powinien to wszystko robić szybciej i mniej bojaźliwie. Bo wiadomo, Rosja zrozumie tylko siłę.
Zmiana władzy w Waszyngtonie przyniosła jednak dążenie do ograniczenia amerykańskiego zaangażowania. Trump próbował zakończyć wojnę jakimś rodzajem „imperialistycznego pokoju” i podziału łupów z Rosją, a przede wszystkim ograniczyć jej finansowanie z amerykańskiego budżetu. Spotkało się to z przerażeniem zarówno europejskich mocarstw zachodnich, którzy dalszym prowadzeniem jej „do zwycięstwa” są bezpośrednio zainteresowani i których zależność od USA ta wojna brutalnie obnażyła, jak i prozachodniej władzy Ukrainy. Na razie jednak „pokój” Trumpa sprowadził się do tego, że za kupowaną w USA broń wysyłaną Ukrainie płacą mocarstwa europejskie. Wojna więc trwa w najlepsze i wydaje się, że inny rodzaj „taktyki salami” właśnie zaczęła rozwijać Rosja – testowanie granic sygnałów ostrzegawczych wobec najbardziej zaangażowanych w nią państw wschodniej flanki NATO.
Kolejne szczeble drabiny eskalacji
Wszystko to jest oczywiście bardzo ryzykowną grą, której skutki mogą przekroczyć przewidywania graczy. Mamy do czynienia z wchodzeniem na kolejne szczeble drabiny eskalacji i jak zawsze w tym eskalacyjnym pędzie polscy rządzący wchodzą w rolę jastrzębi. Radosław Sikorski, szef MSZ i wicepremier, w wywiadzie dla niemieckiej gazety Frankfurter Allgemeine Zeitung z 15 września stwierdził, że jest za tym, aby Polska zestrzeliwała rosyjskie drony nad terytorium Ukrainy. Zastrzegał tylko, że to decyzja, która powinna być podjęta razem z sojusznikami z NATO i UE.
Tydzień później, na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa ONZ, tym razem dotyczącym naruszenia przez rosyjski samolot granicy powietrznej Estonii, Sikorski został bohaterem prorządowych mediów po słowach: „Mam tylko jedną prośbę do rządu rosyjskiego: jeśli kolejny pocisk lub samolot wleci w naszą przestrzeń powietrzną bez pozwolenia, celowo lub przez pomyłkę, i zostanie zestrzelony, a wrak spadnie na terytorium NATO, proszę, nie przychodźcie tu się skarżyć. Zostaliście ostrzeżeni.”
Nietrudno zauważyć, że realizacja pomysłów Sikorskiego spotkałaby się z jakimś rodzajem odpowiedzi – i co znajduje się na końcu tego wyścigu. Coraz cieńsza staje się granica między wykorzystywaniem przez NATO wojny rosyjsko-ukraińskiej jako wojny zastępczej o zachodnią hegemonię a bezpośrednią wojną między Rosją a NATO. Rządzący coraz bardziej chcą nas przyzwyczaić do myśli, że żyjemy w świecie „przedwojennym”. Możliwość wojny w coraz większym stopniu staje częścią ich kalkulacji. Chcąc ten pęd powstrzymać musimy jednak widzieć, że polscy panujący nie są tu bierną ofiarą, ale aktywną częścią systemu rywalizacji imperialistycznej, który ku niej prowadzi.
Stop wojnie! To kluczowe hasło na dziś. Po wszystkich stronach granic.
Filip Ilkowski
Category: Gazeta - październik 2025